Bo marzenia trzeba spełniać!

  • 15 July, 2019
  • Piotr Sagański

Jest rok 1994 a w MTV leci właśnie 22 odcinek, 4 sezonu kultowego Beavis & Butt-Head. Jednym z klipów wykorzystanym w odcinku jest „Im Broken” Pantery. Od tego momentu w mojej pamięci klip ten zagościł na stałe. Co ciekawe nie wyróżniał się niczym specjalnym, ale zapadł mi w pamięć dość konkretnie. Przez kolejne lata, gdy poznawałem dzieje wszelakiej muzyki, zawsze muzyka Pantery dzwoniła mi w uszach. Niestety nie było mi dane, zapewne jak wielu z was zobaczyć zespół w oryginalnym składzie na żywo. W marzeniach pozostało aby usłyszeć klasyki Pantery na żywo, ale tylko i wyłącznie z Phillem na wokalu. Mija dobre kilkanaście lat i tak oto mam swojego muzycznego idola, swoje niespełnione marzenie na wyciągnięcie ręki. 

Niepokorny Anselmo pojawił się wraz z zespołem The Illegals w warszawskiej Progresji grając cały set składający się z utworów legendarnej Pantery. Set nie był długi bo zawierał 10 numerów w tym jeden medley, ale po kolei . Tłum przywitał zespół przy dźwiękach „Mouth Of War” i już od pierwszych minut było wiadomo, że ten wieczór będzie wyjątkowy. To co się działo w Progresji trudno opisać. Sala wypełniona była po brzegi a publiczność wpadła w „szał”, ale taki jak najbardziej pozytywny. Po drugim „Becoming” Phill powiedział bez ogródek, że to najlepsza publiczność na trasie, a przypominam, że był to dopiero drugi kawałek. Był to idealny przykład, kiedy zespół i publika współdziała, kiedy emocje były tak wielkie, że nie wiadomo co robi większe wrażenie – zespół czy ludzie pod sceną. Niekończące się pogo,”Wall of death”, pięści uniesione ku górze, było cudnie a Phill ewidentnie był wzruszony a jak wiemy nie łatwo złamać te buntownicze serce. Podczas „Im Broken” Anselmo zaprosił na scenę fana, który bardzo chciał odśpiewać z nim ten kawałek. Nie wiem na ile to było wyreżyserowane, ale jeśli nie to wypadło bardzo pozytywnie.

„This Love” zagrane nieco wolniej niż w oryginale, ale nieprawdopodobnie ciężko. Podczas tego kawałka miałem wrażenie, że fani byli głośniejsi niż cała aparatura dźwigowa w klubie. Nie było czasu złapać oddechu a wjechał kolejny klasyk w postaci „Walk”, przy którym cieszyłem się jak dziecko. Kolejny killer (dosłownie) „Fucking Hostile” i tłum oszalał, to co się działo podczas tego utworu ciężko opisać słowami, coś pięknego. Na końcówkę zagrali „Hellbound”, medley w postaci „Domination/Hollow” a na koniec wspaniały „New Level”, no chyba, że jako koniec uznamy odśpiewaną frazę schodów do nieba Led Zeppelin 

Phill na wstępie powiedział, że to nie będzie długi koncert. Na początku pomyślałem sobie – kurcze, straszna lipa, 10 kawałków i do domu, ale wiecie co, bardzo cieszyłem się, że gig nie był dłuższy bo podczas tej godzinki z małym hakiem nie było słabego momentu, była za to sama esencja, która na pewno wszystkich usatysfakcjonowała. Czasami „less is more” .Cóż, kolejne marzenie spełnione a za wiele już ich nie zostało. Piękny koncert, piękne wspomnienia …może jeszcze kiedyś……. Zobaczymy.


fot. archiwum Piotr "Bobas" Kuhny

Bo marzenia trzeba spełniać!" data-numposts="5">

Nadchodzące wydarzenia